Lalibela – mój cud świata
Etiopię czas poruszyć, bo jedni z niej wracają, inni się tam wybierają. A poza tym na fali post świątecznych przemyśleń wspominam mój niezwykły moment uduchowienia, jakie wbrew mojej ateistycznej naturze ogarnęło mnie jako cichego widza spektaklu namaszczania krzyżem w Lalibeli.
Lalibela to jedyny w swoim rodzaju kompleks 12 kościołów wykutych pod ziemią w litej skale. Ukryta wśród górzystych krajobrazów, odcięta od świata, ale od lat wzięta pod opiekę UNESCO. Lalibela jest moim cudem świata. Daleka od splendoru, wolna od hord turystów, rozbrzmiewająca śpiewem i modlitwą, wibrująca w rytm stukających o skałę lasek pielgrzymów.
Trafiałam na czas wielkiego postu. Kościoły i łączące je podziemne labirynty korytarzy wykutych w skale wypełnione były pielgrzymami. Odziani w tradycyjne długie, jasne szaty przypominali zbłąkane duchy. Wielu niestety miało na sobie zwykłe łachmany, okrywające wychudzone sylwetki, prze co byli dla mnie niczym żywa scenografia historycznego filmu, w którym przyszło mi odgrywać rolę.
Kościół Odkupiciela Świta to największy monolityczny kościół świata. 800 m 2 otoczonych kolumnadą 36 kolumn niczym warowna twierdza tkwi w wydrążonej w ziemi wielkiej jamie. W środku w mroku i chłodzie błądzili jak ja bosi pielgrzymi. Kościół jest skromny, niewielki ołtarz, kilka powycieranych dywanów. Zaczęłam wiec szukać słynnego siedmiokilowego złotego krzyża ale usłyszałam, że przy odrobinie szczęścia może uda zobaczyć się go następnego dnia. I oto dnia następnego wkroczyłam wprost w apogeum rytuału namaszczania krzyżem, do jakiego ustawiła się długa kolejka wiernych. Kościół wypełniał tłum, ludzkie pomruki, modlitwy, lamenty i salwy śmiechu. W trakcie takiej ceremonii kapłan potężnym złotym krzyżem, jakiego ornamentyka jest prawdziwym dziełem sztuki dotyka, okłada, masuje, a czasem wręcz obija czekających w kolejce pielgrzymów. Wśród nich są dzieci, kobiety, starcy, niektórzy przebyli setki kilometrów w nadziei na magiczne uzdrowienie, na oświecenie czy łaskę. Widziałam jak kobieta z przywiązaną do pleców dwójką dzieci zaczyna po dotknięciu krzyżem płakać, potem skowyć, ale nikt nie zwraca na to uwagi, podczas gdy mnie przeszywał dreszcz, paraliżowało zdziwienie, niezwykłość tego co doświadczam. Stałam się wówczas niewidzialnym obserwatorem, oszołomionym przez wypełniającą powietrze magię miejsca oraz duchowość i wiarę zgromadzonych tam ludzi.
Dwa dni błądzenia w podziemnych kościach z których każdy jest inny, szczególny i niezwykły. Łączące je skalne korytarze skrywają niczym szwajcarski ser, w którym niezliczone otwory i groty zamieszkałe przez mnichów lub mniszki, którzy poza modlitwą i medytacją opiekują się świątyniami. Warunki tam panujące nie sposób przyrównać do czegokolwiek innego, jak psiej budy wyściełanej kocem. Przenikliwy chłód, wilgoć i ciemność, czasami tylko przełamana snopem światła przebijającego się przez wykute szczeliny. Wielu spędza tu całe życie.
W jednej z ukrytych w górach i dalekiej od centrum Lalibeli świątyń, do jakiej zaprowadził mnie za drobną opłatą bosy chłopiec kapłan prezentował zabytkowe drzeworyty, pozwalając wziąć je do ręki oraz stare księgi, jakie u nas zajmują miejsce w muzealnych gablotach.Tam mają one przede wszystkim wartość duchową a nie historyczną, jak i same kościoły, które żyją pełne ludzi i emocji i żyć tak będą nawet, gdy zaleje je turystyczna lawa.
Artykuł pochodzi z ania travel blog
http://bagazpodreczny.blogspot.com/